sobota, 23 lutego 2013

nabroiło się

Moje małe miasto, okrzyknięte niecywilizowanym zakątkiem bez zasięgu, gdzieś na końcu świata pokryte białym puchem i ukołysane dźwiękami z Końca Świata. Może dla niektórych "ukołysane" to nieadekwatne słowo do takiej dawki energii, jednak ja tą energię pochłonęłam doszczętnie jak ciało doskonale czarne i teraz jestem w stanie sie tylko kołysać.

               


Jako, że za VooVoo podążam w różne miejsca, w najśmielszych snach nie marzyłam, że taki koncert przytrafi mi się jakieś 5 km od własnego domu. Gdy tylko facebook (swoją drogą w końcu się na coś przydał) poinformował mnie o planach zespołu na 22 lutego, po pierwsze: podskoczyłam, po drugie: obdzwoniłam moją niezawodną ekipę wyjściowo- koncertową i kupiłam bilety, po trzecie: czekałam cierpliwie. Czekałam trochę z podekscytowaniem, trochę z przerażeniem- wizja stu osiemdziesięciu osób na tak małej powierzchni wydawała się co najmniej irracjonalna. Rzeczywiście, jak to określili prowadzący, był to przytulny koncert. Przytulny- dosłownie, ale nie miało to znaczenia, tłum wręcz nadał klimatu. 

Sami Muzycy w najlepszej formie. Z resztą co tu dużo pisać- kto zna, ten wie o co biega. Bezsprzecznie, bezapelacyjnie stwierdzam, że nawet gdybym bardzo chciała, to nie mam na co narzekać. Serio. Dźwięki VooVoo są tak spójne a przy tym tak różnorodne, są przytulne a jednocześnie niesamowicie energiczne, wesołe i ponure za jednym razem. Mogłabym tak sypać oksymoronami na dowód, że w tej muzyce nie ma miejsca na nudę.  Na koncercie nie można, choć nie tupać nogą, w domu, mimowolnie trzeba rozważyć proste, ale jakże głębokie i dosadne teksty. Muzyka popycha w interpretacje, niezależnie czy w danej chwili wybrzmiewa tekst.


W Raciborzu była oczywiście "Nowa płyta", była cząstka "21", znalazł się kawałek z "Samo Voo Voo" i hity sztandarowe czyli np. "Flota..." i "Nim stanie się tak...". Mnie osobiście zabiła solówka pana Mateo "dla Stopka". Surowe, rockowe, gitarowe brzmienie Waglewskiego, głęboki bas Karima i genialna umiejętność budowania napięcia przez Bryndala tworzą tak charakterystyczną mieszankę, że pewnie poznałabym ją po jednej nutce. Oj, nabroiło się na Końcu Świata.


Były bisy, było raciborskie klasyczne (nierżnięte) i lampka wina i serniczek podobno, nie obyło się bez strat- pękło kilka kufli, pękła też struna. Podebraliśmy z G. plakat z okna, zwiedziliśmy miejsce urzędowania zespołu po koncercie (kilka kwestii mnie, łagodnie mówiąc, zdziwiło, ale o tym kiedyś), zebraliśmy kolejne podpisy na płytach i i byliśmy świadkami jak pan Wojtek pięknie podpisał się na ścianie w KŚ przy wymalowanej swej podobiźnie (w dodatku odbyło się to przy użyciu naszego markera. HAJFAJF!). Miło też było spotkać osóbki dawno niespotkane i poniekąd odpowiedzialne za moją voovoową (i nie tylko) edukację we wczesnych latach młodości! 


   
Koncert zapisany w mojej głowie, czeka na kolejną aktualizację. "Pa i do widzenia".

środa, 13 lutego 2013

altruizm nieodwzajemniony




czas z dokładnością
czesze co do minuty
dni splata
w warkocze miesięcy


nie zachodzi w głowę
nie głowi się nad powodem
powodzi mu się
nie patrzy wstecz


czas jest doskonałym 
samotnikiem egoistą
nie może zaczekać z jesienią do lata
aż go znajdę na zbieranie liści



[zdjecie przedstawia rzeźby w Bazylice Santa Maria degli Angeli w Rzymie]

niedziela, 10 lutego 2013

Żeby nie stracić głowy


Nie chce ze mnie zeskoczyć wrażenie, że każda decyzja, od której zależy coś ważnego w moim życiu to tylko mała kulka z numerkiem, wrzucona do maszyny losującej. Choć prowadziłabym zapisy i codziennie analizowała wybór urządzenia zgodnie z zasadami rachunku prawdopodobieństwa, każda wyrzucona piłeczka okazałaby się w rezultacie czystym przypadkiem. Z tego powodu może nie warto tracić czas na zastanawianie się. Niech żyje improwizacja! Przypadkowy wybór to zawsze sytuacja pięćdziesiąt na pięćdziesiąt: albo wybiorę katastrofalnie w skutkach, albo nie będzie tak źle. Na razie nie jest źle. Jednak powaga sytuacji desperacko błaga o choć nieznaczne zapewnienie, że warunki pogodowe moich nastrojów utrzymają się na poziomie klimatu umiarkowanego. Prawdę mówiąc, nie dociera do mnie jeszcze atmosfera przedślubnego szaleństwa. Moje myśli zgrabnie przeskakują ten etap i zatrzymują się nieco dalej. Ślub to pikuś. Weryfikacją mojej samokontroli, cierpliwości, zaufania i przede wszystkim dystansu do siebie będzie wspólne egzystowanie na powierzchni pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Znacznej większości sytuacji na świecie nie jestem pewna np. tego jak postrzegają mnie inni ludzie, jaką czekoladę wybrałabym, gdybym miała otrzymywać ciągłą jej dostawę oraz czy G. wolałby koncert Votum czy Luxtorpedy. Jedno jednak wiem na 100%. Tolerancja dla mojego przyszłego Męża, przez te fafnaście lat (dni, godzin) wykiełkowała we mnie na tyle, że powinien mnie nosić na rękach. Dzięki Niemu wiele się nauczyłam i to daje mi nadzieję na kolejne szlachetne zmiany mojego charakteru. Cel na ten rok: ćwiczyć wytrwałość.
To tak na początek, jakby ktoś pytał kim jestem, albo co we mnie jest od dziś. Ostrzegam, że z czasem mogę zamiatać w to miejsce trochę narzekania, trochę marudzenia, będę układać tu muzykę, poezję i prozę, trochę pozwiedzam, może coś ugotuję. Grunt, że tu wszystko będę robić regularnie i na pewno. Bez zniechęcania się i porzucania, jak to zwykle u mnie bywało.
mi.